To jest problem - zderzenie naszych podstaw naukowych z polityką, z propagandą. Chyba w tej chwili wciąż jest tak, że decyzje dotyczące pandemii podejmują ludzie z PR-u, a nie specjaliści zarządzania kryzysowego - ocenił w czwartek ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. COVID-19 dr Paweł Grzesiowski.

Grzesiowski na antenie Radia Zet pytany był, czy regionalizacja zarządzania pandemią to właściwe działanie. "Regionalizacja zarządzania pandemią w kraju tak dużym jak Polska to jest wręcz konieczność. Ale mamy tutaj decyzje bardzo spóźnione i oparte na działaniu zero-jedynkowym, to znaczy - całe województwo a nie powiaty, pół Polski, a nie wybrane województwa" - ocenił.

Jego zdaniem zarządzanie regionalne powinno być bardzo precyzyjne, bardzo głęboko oparte na wiedzy, skąd biorą się zakażenia, a jednocześnie celowane, czyli takie, które będzie powodowało rzeczywistą redukcję zachorowań. Zdaniem Grzesiowskiego, "największym problemem jest niewiedza". "My nie mamy szczegółowych danych, skąd biorą się zakażenia, dlatego te działania są trochę na ślepo, na zasadzie zamykamy wszystko albo nic" - dodał.

Na uwagę, że minister Niedzielski mówił, że decyzje te zostały podjęte po konsultacji z analitykami, m.in. z Uniwersytetu Warszawskiego odparł, że "analitycy to nie epidemiolodzy, a matematycy. "Dane są wymieniane między różnymi zespołami od wielu miesięcy, tylko że model matematyczny to nie jest zarządzanie kryzysowe" - powiedział.

Dopytywany w dalszej części programu, czy rząd ma jakiś plan działania odparł, że odnosi wrażenie, "że jednak wciąż są to próby i testy, a nie gotowa koncepcja zarządzania kryzysowego oparta o wskaźniki". "Gdyby tak było, to te wskaźniki byłyby nam udostępniane. Przypomnę, że jak wybuchła pandemia w Nowym Jorku, to ustalono listę siedmiu wskaźników, które decydowały o tym, że dana dzielnica będzie żółta, zielona czy czerwona. To były wskaźniki w Polsce również dostępne takie jak liczba testów, wolnych miejsc w szpitalu, liczba hospitalizacji, zgonów, zachorowań itd. był jasny algorytm według którego postępowano" - mówił. Jego zdaniem, w Polsce takiego systemu zarządzania nie ma. "Rząd powinien zająć się przygotowaniem algorytmu zarządzania pandemią. Najpierw powinien obradować zespół analityków, czyli matematycy plus ludzie od zarządzania kryzysowego, ale nie wojewodowie, tylko specjaliści od zarządzania zdarzeniami masowymi, a dopiero potem, po wypracowaniu jakiejś koncepcji powinno to lądować na biurkach polityków, którzy podlegają różnym naciskom, innym mechanizmom niż tylko mechanizmy merytoryczne" - ocenił.

W ocenie Grzesiowskiego, "tu jest zawsze problem - zderzenie naszych podstaw naukowych, merytorycznych z polityką, z propagandą, która moim zdaniem w dużej mierze rządzi i chyba w tej chwili wciąż jest tak, że końcową decyzję podejmują ludzie z PR-u a nie ludzie z zarządzania kryzysowego". Dopytywane o radę medyczną przy premierze odparł, że odmawia komentarza w tej sprawie, bo wątpi, żeby rada medyczna miała wpływ na te decyzje.

.... ZOBACZ RÓWNIEŻ:

Odnosząc się do wczorajszego wprowadzeniu lockdownu na Warmii i Mazurach powiedział, że "wprowadzamy (lockdown-PAP) w całym województwie chociaż wiemy, że tak naprawdę na Warmii i Mazurach najwięcej zakażeń jest w 2-3 powiatach. Blokujemy całe województwo nie mając gwarancji, że to przyniesie oczekiwany efekt". W ocenie Grzesiowskiego jest to zarządzanie starego typu – wszystko albo nic. "To działanie nie jest oparte na strategii dokładnego analizowania danych. Coś się dzieje w jakimś regionie i wprowadzamy masowe rozwiązania, mało delikatne - jeśli chodzi nam o ochronę gospodarki i społeczeństwa to jest to mało delikatne".

Pytany o szacunki ministra zdrowia na temat tego, że szczyt zakażeń będzie na przełomie marca i kwietnia, ekspert odpowiedział, że to "bardzo odważna koncepcja, dlatego, że jeżeli w Polsce obecny jest wariant brytyjski wirusa – a jest – to trzecia fala przyspiesza bardzo szybko". "Jeżeli spojrzymy na doświadczenia brytyjskie to tam w ciągu trzech tygodni rozkręciło się piekło" - zauważył. Jego zdaniem "jeżeli w Polsce będzie dominował brytyjski wariant wirusa, to nie będziemy czekać do kwietnia, tylko za dwa-trzy tygodnie będzie 25 tys. zachorowań dziennie". "Musimy przede wszystkim spojrzeć na twarde dane, czyli dane o hospitalizacjach. Jeżeli widzimy, ze dziennie przybywa 500 chorych w szpitalach, to wiemy, że sytuacja jest bardzo zła. To nie dotyczy całego kraju, ale czterech-pięciu województw. Zwrócił uwagę, że Bydgoszcz, Warszawa, Gdańsk, Zielona Góra, to miasta w których jest dużo nowych przypadków, które kończą się hospitalizacją. "Zastanawia mnie czemu Warmia i Mazury zostały objęte takim działaniem lockdownem, a już Mazowsze czy powiat warszawy nie" - dodał.

Pytany skąd wynika nagły wzrost zachorowań odparł, że to nie jest nagły wzrost. "Jeżeli spojrzymy na twarde dane, to pierwsze tendencje wzrostowe można było zauważyć 30 stycznia, czyli po dwóch tygodniach od uruchomienia szkół, od otwarcia galerii handlowych" - wyjaśnił.

"Ja w dalszym ciągu nie wiem skąd biorą się obecnie zakażenia, jeśli spojrzymy na strukturę geograficzną, regionalną, to jednak dominują duże miasta i powiaty wielkomiejskie. Duże zagęszczenie szkół i obiektów handlowych, może jednak ta mobilność większa ludzi związana z rozluźnieniem dała efekty" - ocenił.

Ekspert przytoczył wyniki badań przeprowadzonych przed otwarciem szkół, z których wynikało, że 0,5 proc. nauczycieli dziennie miało koronawirusa. "Wiemy o tym, że nauczyciele są siewcami wirusa, nie zostali zaczepieni i rozpoczęli pracę. W związku z tym kilkuset nauczycieli zakażonych przychodziło do pracy. Teraz mamy 400 szkół, w których wirus wystąpił. W skali kraju to mało, ale np. w szkołach warszawskich to widoczny problem" - powiedział. (PAP)


Źródło: PAP