Wprowadzenie dyżurów specjalistycznej karetki kardiologicznej, leki rozpuszczające zakrzep, całodobowa pomoc chorym z zawałem, wreszcie mechaniczne udrażnianie naczyń – to etapy prowadzące do współczesnego modelu leczenia zawału w Polsce, przypomnieli we wtorek eksperci podczas konferencji prasowej w Zabrzu.

Jeszcze 30 lat temu, jeśli człowiek z zawałem przeżył i trafił do szpitala, to lekarze mogli tylko walczyć ze skutkami zawału, a nie go przerwać. Pacjent spędzał kilka tygodni w pozycji leżącej, a po wypisaniu do domu od razu trafiał na rentę, bo nie był w stanie pracować.

„Prawdę mówiąc, w początkowych etapach leczenia zawału to lekarz i chory byli bezbronni – na początku lat 80. chorego kładło się na miesiąc, 2 tygodnie nie wolno było się ruszać. W tej chwili chory z nieskomplikowanym zawałem wraca po tygodniu do domu, jeżeli udrożnimy to naczynie, i funkcjonuje zupełnie normalnie” – powiedział we wtorek dziennikarzom prof. Andrzej Lekston ze Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, wcześniej Wojewódzkiego Ośrodka Kardiologii, gdzie wypracowano współczesny model leczenia zawału, który upowszechnił się w całej Polsce i pozwolił uratować tysiące chorych.

Opiera się on na dobrej organizacji systemu działającego przez całą dobę oraz na specjalistach – chory ma jak najszybciej trafić do ośrodka kardiologii inwazyjnej, gdzie przechodzi zabieg z wykorzystaniem cewnika naczyniowego. Lekarze udrożniają za jego pomocą zamknięte z powodu miażdżycy naczynia, wprowadzają też stenty, wzmacniające naczynia w miejscu zwężeń, czasem również uwalniające leki.

Jak podkreślił dyrektor ds. medycznych Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu prof. Piotr Przybyłowski, wdrożenie tego modelu było jednym z ogromnych skoków cywilizacyjnych w polskiej medycynie. "To stało się w 1987 r. Był to jeden z pierwszych, właściwie drugi w Europie program leczenia zawału w trybie 24-godzinnym. Do tego czasu chorzy spędzali nawet 6 tygodni w łóżku, od tego czasu zaczęło się nowoczesne leczenie" - powiedział.

W związku z tym jubileuszem w środę ŚCCS odwiedzi prezydent RP Andrzej Duda, weźmie udział w XXIV Międzynarodowej Konferencji Kardiologicznej „Postępy w rozpoznawaniu i leczeniu chorób serca, płuc i naczyń”.

„To był 1977 r. Pierwszym etapem leczenia zawału była wtedy śmiała inicjatywa prof. Stanisława Pasyka, który polecił mi zorganizować karetkę kardiologiczną, jako że od roku wcześniej dyżurowałem w karetce reanimacyjnej. To był strzał w dziesiątkę - skrócił się czas oczekiwania na lekarza, rozpoznanie i wstępne leczenie było stawiane już w domu chorego, czas transportu z domu do szpitala był bezpieczny, bo w otoczeniu lekarza kardiologa i pielęgniarki. Niejednokrotnie dochodziło do zatrzymania krążenia w czasie transportu. Mając aparat do defibrylacji, przywracaliśmy prawidłowy rytm. Ci chorzy nigdy by nie przeżyli, oni by zmarli, gdyby byli transportowani zwykłą karetką” – wspominał podczas wtorkowej konferencji prasowej w Zabrzu prof. Andrzej Lekston.

Drugim ważnym etapem było wprowadzenie do leczenia leków rozpuszczających zakrzep, będący przyczyną zawału. Stosowano przede wszystkim streptokinazę, podawaną początkowo dożylnie, a później dowieńcowo. „Skuteczność takiego leczenia wynosiła 40-60 proc. Mało tego, nie każdy chory mógł otrzymać streptokinazę. Była np. przeciwwskazana u chorych z czynną chorobą wrzodową, bo skrwawiliby się do przewodu pokarmowego, u chorych z niekontrolowanym, czyli wysokim nadciśnieniem tętniczym, bo mogło dojść do wylewu do centralnego układu nerwowego, u chorych po operacjach, z nowotworami - to wszystko ograniczało pomoc aż do czasu, kiedy zaczęliśmy udrażniać naczynia mechanicznie, czyli wykonując zabiegi balonikowania” – opowiadał profesor Lekston.

W 1985 r. do Zabrza przyjechał doktor Waldemar Wajszczuk ze Stanów Zjednoczonych. „Wykonałem z nim 3 zabiegi balonikowania i pan doktor pojechał. Na drugi dzień prof. Pasyk mnie wezwał i mówi: panie kolego, skoro pan już umie, to proszę robić następne. Nogi się pode mną ugięły, ale nie było wyboru. Najwięcej pacierzy w życiu zmówiłem chyba przy stole z pacjentem, jak cewnikowałem, próbując udrożnić naczynie, a życie tego chorego wisiało na włosku. Ja byłem czasami bardziej przerażony od niego, on był po prostu znieczulony lekami, a taki zabieg w początkowych etapach trwał 3-4 godziny, w tej chwili to 45 minut” – powiedział kardiolog.

Pracownie hemodynamiki, w których wykonuje się te zabiegi, były jednak wówczas czynne w tzw. godzinach pracy. Prof. Lekston nigdy nie zapomni pewnego pacjenta z 1987 r. „Mój kolega Boguś Borkowski miał dyżur w karetce kardiologicznej i przywiózł mi chorego o godz. 16, pracownia była już zamknięta. Kolega mówi: to co, na erkę czyli oddział reanimacyjny, i podajemy streptokinazę dożylnie? Nie, uruchomimy pracownię – odpowiedziałem. On na to: Zwariowałeś, stary nas pozabija… Chory nazywał się Twardowski, ale nie z księżyca, tylko z Zabrza, 53 lata, zawał ściany dolnej. Udało się ściągnąć pielęgniarkę z oddziału, ja pracowałem jako technik i lekarz, Boguś mi pomagał, karetka czekała obok. Na drugi dzień prof. Pasyk wezwał nas i okrzyczał. Nie za to, że pan to zrobił, bo już dawno pan to powinien zrobić, tylko za to, że pan do mnie wieczorem nie zadzwonił – powiedział mi. Nie dziwię się, cieszyliśmy się wszyscy. Następnie mówi: panie kolego, od jutra dyżury 24-godzinne. To była inicjatywa pana prof. Pasyka, chylę czoła przed jego wiedzą medyczną i organizacyjną. Pozwoliło to uruchomić pierwsze w Polsce dyżury zawałowe, a bodajże drugie w Europie – po Tuluzie. To było ewenementem nie tylko na skalę kraju, ale i Europy” – opowiadał prof. Lekston.

„Lekarz i chory przestali być bezbronni wobec toczącego się procesu zawałowego. Nauczyliśmy się przywracać krążenie, ratując mięsień sercowy przed bezpowrotną martwicą” – podsumował.


Źródło: www.naukawpolsce.pap.pl